O dwójce takich, co gonią swe marzenia [ROZMOWA]

2020-08-08 12:19:30(ost. akt: 2020-08-08 12:24:41)
Krystyna Samorajczyk i Sławomir Łyczko. Wzór dla rówieśników!

Krystyna Samorajczyk i Sławomir Łyczko. Wzór dla rówieśników!

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

ROZMOWA || Droga, którą pokonaliśmy, pozostała za nami, lecz na pewno zostanie w naszych sercach do końca życia — mówi Sławomir Łyczko (55 l.), który wraz z Krystyną Samorajczyk (52 l.) "objechał" całą polską część Bałtyku. Kętrzynianie planują już kolejne wyprawy.
— Którędy dokładnie wiódł Wasz szlak?
— Polskim wybrzeżem. Obecnie nazywa się go R10, choć wkrótce ma zostać przemianowany na Euro Velo, czyli polską część europejskiego szlaku prowadzącego wokół Bałtyku. Nasza wyprawa rowerowa zaczęła się w Świnoujściu. Resztę podzieliliśmy na kolejne etapy: Mrzeżyna (98 km), Darłówko (108 km), Łeba (123 km)...

— Z tego co śledziłem, dopadł Was tam mały kryzys.
— Tak, to prawda. W efekcie do Karwi (60 km) jechaliśmy raczej "lajtowo", daliśmy sobie na to aż dwa dni. Później od razu ruszyliśmy na Hel, gdzie zrobiliśmy kolejny dzień przerwy. Wcześniej sądziliśmy, że stamtąd popłyniemy do Sopotu promem. Te kilkanaście godzin odpoczynku dało nam jednak tyle energii, że — przez Półwysep Helski, Puck i Gdynię — dotarliśmy tam na dwóch kółkach.

— I zafundowaliście sobie kolejny dzień odpoczynku?
— I tak, i nie. Na rowery nie wsiadaliśmy, jednak poświęciliśmy ten dzień by... pobiegać dłużej brzegiem morza. To było coś pięknego. Później jednak wróciliśmy na siodełka i pokonaliśmy — teoretycznie — ostatni etap naszej trasy. Po 127 km zatrzymaliśmy się w Piaskach na granicy polsko-rosyjskiej.

— Pojawiła się łezka wzruszenia?
— Niejedna. Po dłuższej chwili, którą daliśmy sobie "na oddech", wróciliśmy rowerami do Krynicy Morskiej na nocleg. Teoretycznie miał to być koniec naszej kolarskiej wyprawy...

— Domyślam się jednak, że plany zmieniliście.
— Szczerze? Po prostu żal było nam kończyć taką świetną przygodę. Jesteśmy zresztą oboje dość uparci. Promem przepłynęliśmy do Fromborka, a następnie pojechaliśmy rowerami do Kretowin (pod Morągiem), nad cudowne jezioro Narie. Mam z nim same przemiłe wspomnienia, bo co roku odbywa się tu bieg "O Kryształową Perłę" (już siedmiokrotnie obiegłem to jezioro w swojej biegowej karierze). Wówczas pozostał — tym razem już naprawdę — ostatni etap podróży.

— Ponoć jedzie się lżej i szybciej, gdy czuć już własny dom.
— Ostatnie 140 km, które dzieliło nas od Kętrzyna, faktycznie minęło dość błyskawicznie. Przestawało się czuć ten blisko tysiąc kilometrów "w nogach".

— Co czuliście, gdy dojeżdżaliście do domów? Szczęście po udanej wyprawie czy smutek, że kończy się przygoda?
— Tablicę miasta przywitaliśmy radośnie. Czuliśmy spełnienie. Droga, którą pokonaliśmy, pozostała za nami, lecz... na pewno zostanie w naszych sercach do końca życia.

— Skąd w ogóle pomysł na właśnie takie wyzwanie?

— Prawdę mówiąc mieliśmy dwie opcje. Drugą, na którą się nie zdecydowaliśmy, było pokonanie pieszo Głównego Szlaku Beskidzkiego (500 km), zaczynając od Ustronia w Beskidzie Śląskim, kończąc w na Wołosatym w Bieszczadach. Wybór należał do mojej przyjaciółki, Krysi. Pokonanie R10 było jej marzeniem od dawna. Bardzo chętnie się zgodziłem, gdyż pokonałem wcześniej ten szlak dwukrotnie i wiedziałem ile piękna przed nami. Cieszę się, że dzięki temu doświadczeniu mogłem nieco pomóc Krysi w spełnieniu jej marzenia.

— W taką drogę trudno ruszyć z kimś nieznajomym. Tak szczerze, jaka relacja Was łączy?
— Znamy się już jakiś czas. Łączy nas piękna, wieloletnia przyjaźń. Dobrze się rozumiemy i potrafimy szczerze mówić sobie wszystko wprost. I wtedy, gdy coś nam pasuje, i wtedy, gdy nie. Ufamy sobie wzajemnie, wiemy czego możemy się po sobie spodziewać. I choć przyszło nam przebywać ze sobą doba w dobę, to... nie męczyła nas wspólna obecność. 12 dni, które spędziliśmy "w siodle", minęło bez jakichkolwiek "zgrzytów". A to m.in. dlatego, że byliśmy solidnie przygotowani fizycznie i psychicznie. Współpracowaliśmy jak dobra drużyna.

— Jest Pan cenionym w regionie ultramaratończykiem. Na ile przydało się to doświadczenie?
— Ogromnie. Dało mi przede wszystkim poczucie komfortu. Wiedziałem, że nie będę miał problemu z wielogodzinnym, wielodniowym obciążeniem. Wiedziałem też jak przygotować się do takiej wyprawy. Co trzeba mieć obowiązkowo przy sobie, a co można kupić po drodze, by nie wozić ze sobą przesadnego bagażu.

— Przy biegu mogą wysiąść nogi. Wam, dodatkowo, mógł "paść" rower. Dużo było usterek na tym dystansie?
— Całe szczęście prawie w ogóle. Nic nas nie zawiodło. Na wszelkie "podstawowe" naprawy byliśmy jednak przygotowani.

Obrazek w tresci

Pamiątkowe zdjęcie i... na rowery! W liczącą blisko 1 tys. km, nadmorską trasę, fot. archiwum prywatne

— Co zapadnie Wam w pamięci najdłużej?
— Trudno wskazać jedną, konkretną rzecz. Jeśli jednak miałbym to zrobić, to... wskazałbym wszystkie spotkania z niesamowitymi, zakręconymi pozytywnie ludźmi. Na szlaku było ich mnóstwo, może i setki. Poznaliśmy się m.in. z panem Stanisławem, który jechał rowerem dookoła Polski. Poznaliśmy Pawła, który biegł przez całą Polskę ze swoim wózeczkiem w... imię trzeźwości. Natknęliśmy się na trzy przemiłe panie, który na dotarcie na Hel wyznaczyły sobie 5 dni. Mile wspominamy także rozmowę z panem, który dystans ten pokonywał wespół z 12-letnim synem. Niby taka "zwykła" trasa, a okazała się pełna niezwykłych osób i ich historii. No i trudno zapomnieć o setkach pozdrowień od "tubylców" czy turystów, którzy spędzali urlopy w poszczególnych miejscowościach...

— Jak skrajnie różne potrafią być te urlopy. Jedni smażą się dniami na plaży...
— ... a my, choć nie mamy już po 20 lat, spędziliśmy urlop w "siodełku". I, tak szczerze, nie wyobrażam sobie możliwości spędzania urlopu "nieaktywnie". Ewidentnie nie należę do osób, które potrafiłyby usiedzieć w domu.

— Wasze roczniki, niestety, często są stereotypowo kojarzone z fotelem, pilotem i telewizorem. Jest coś, co chcielibyście przekazać "zasiedziałym" rówieśnikom?
— By wreszcie uwierzyli w siebie. By przestali mówić, że "się nie da", że "już na to za późno, jestem za stary". Jeśli podejdzie się do aktywności z głową, to granice wiekowe praktycznie nie istnieją. Zdecydowanie polecam tego typu przygody. Siedzenie bezczynnie na kanapie to żadna przyjemność. A i trudno mówić o jakichkolwiek miłych wspomnieniach z przerzucania kolejnych kanałów w telewizorze...

— Podróże ubogacają. O co czujecie się bogatsi po tym tysiącu kilometrów?
— Trudno opisać to słowami. Wzbogaciliśmy się o coś, czego raczej nie da się zamknąć w żadnym artykule. I może to lepiej, bo... nie wszystko musi zostać "na papierze", by mogło pozostać głęboko w sercu.

— Planujecie kolejne wyprawy?
— Tak, oczywiście. Nie podjęliśmy jeszcze żadnej wiążącej decyzji. Jest zresztą jeszcze wiele pomysłów, wiele marzeń do zrealizowania. Ciągle nam mało. Od trzech miesięcy realizujemy także m.in. projekt "obiegania" jak największej liczby jezior na Warmii i Mazurach. Temat jest jednak dość świeży, przyjdzie jeszcze czas, by o nim szerzej podyskutować.

Rozmawiał Kamil Kierzkowski

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5