Oni byli tu przed nami odc.1: Urodziłem się jako Dieter Klink

2019-04-01 12:00:00(ost. akt: 2019-04-01 12:09:35)
Marta i Franz Milewscy z adoptowanym Dieterem - Edmundem

Marta i Franz Milewscy z adoptowanym Dieterem - Edmundem

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

Maria Skibińska jest autorką cyklu o mazurskich autochtonach "Oni byli tu przed nami", który kilka lat temu ukazywał się na łamach naszej gazety. Teraz powraca z równie ciekawą, co intrygującą historią. Zaprezentujemy ją w odcinkach
Jestem po spotkaniu autorskim w Olsztynie. Za kilka dni podobne odbędzie się w bibliotece w Biskupcu. Zastanawiam się, jak wypadnie, czy będzie zainteresowanie, trochę się denerwuję. Przygotowuję materiały i… nagle dzwoni telefon – numer nieznany, ale odbieram.
Pani mnie nie zna – słyszę głos mężczyzny – ale ja widziałem panią na spotkaniu w bibliotece w Olsztynie, słuchałem opowieści o autochtonach i pomyślałem, że ja też chciałbym pani przekazać bardzo dużo ciekawych wiadomości z czasów przed- i powojennych. Nazywam się Edmund Milewski, ale urodziłem się jako Dieter Klink.

Byłam zaskoczona, lecz szybko spytałam swego rozmówcę o datę i miejsce urodzenia - 28 lutego 1936 r. w Kętrzynie, i wiedziałam już, że koniecznie muszę z nim porozmawiać. Zaprosiłam pana Edmunda na spotkanie do Biskupca. Tam też odbyliśmy pierwszą wstępną rozmowę, z której dowiedziałam się, że gdy miał 6 miesięcy, został adoptowany przez rodzinę Milewskich. Podobny los spotkał również jego rodzeństwo.

- Co pan wie i pamięta z dzieciństwa?
Po chorobie matki? Nie wiem. Wszyscy, czyli ja, moi trzej bracia i siostra, trafiliśmy do sierocińca w Rastenburgu, stamtąd do rodzin zastępczych. Państwo Milewscy - Marta, z domu Kontowska, pochodząca z sąsiedniej wsi Sztumplak, i Franz Milewski byli Mazurami od pokoleń. Marta mówiła trochę po polsku. Mieli już trzy córki, ale bardzo chcieli mieć syna i tak znalazłem się w Wangotach, małym majątku koło Bezławek, i stałem się Edmundem Milewskim. Do wybuchu wojny nasze życie upływało spokojnie. Tato pracował, mama prowadziła dom oraz opiekowała się mną i siostrami – najstarszą Hildą, Gerdą i najmłodszą Elli. Z zawodu była akuszerką i, zanim pojawiłem się w jej życiu, pracowała w reszelskim szpitalu. Siostry były starsze ode mnie, pomagały mamie w opiece nade mną i w pracach domowych. Pamiętam, że Elli zatrudniona była przez dwa lata u państwa Haritz w Staniewie. Dzisiaj mieszka w Niemczech, urodziła się w 1926 r., więc teraz ma 93 lata.

Za moich czasów gospodarstwem zarządzała pani Hildebrandt. Miała około 60 lat, była zaradną, mądrą kobietą. Nie miała rodziny, a ludzie mówili, że mąż od niej uciekł. Mieszkała w niewielkim dworku na terenie gospodarstwa. W majątku oprócz dworku i budynków gospodarskich były trzy domy mieszkalne – jeden duży, mieszkało w nim 5 rodzin, i 2 małe. W jednym z nich mieszkaliśmy my i Polacy – rodzina Kaczyńskich z trzema córkami i synem Piotrem. Pozostałe zajmowali Kreczmanowie z córką Anni i synem Dieterem, Celepuzowie z synami Richardem i Edwardem, Cymkowie z synem Gerardem, Kisnerowie z synem Fridrichem. Razem w majątku mieszkało ponad 50 osób.

Do pomocy w pracach polowych i hodowli pani Hildebrandt zatrudniała kobiety i mężczyzn mieszkających w obejściu i w sąsiedztwie. Brygadzistą upraw roślinnych był pan Gruda. Mieszkał z żoną w pobliżu majątku, nie miał dzieci. Natomiast mój tato nadzorował hodowlę zwierząt. W czasie wojny w wielu gospodarstwach i zakładach pracy na terenach okupowanych przez Niemców zatrudniani byli jeńcy wojenni. Ponadto pod koniec wojny do majątków na terenie Prus Wschodnich przesiedlano z Berlina i okolic bezdomne kobiety i dzieci, które po zbombardowaniu miasta nie miały szansy na normalne życie. W Wingotach zamieszkały dwie kobiety – pani Line Lenz w zaawansowanej ciąży oraz lokatorka Kreczmanów z synem.

Pracowali tam również jeńcy wojenni – Francuzi, było ich chyba 14. Mieli cały czas nadzieję na szczęśliwy powrót do ojczyzny i chcieli doczekać końca wojny w tym cichym, małym gospodarstwie, choć żyli w fatalnych warunkach. Nie chodzili jednak głodni i nie był to obóz – tam byłoby im o wiele gorzej. W sąsiedztwie zatem miałem wiele koleżanek i kolegów. Kiedy podrosłem, bawiłem się z nimi. Dokazywaliśmy, graliśmy w piłkę, pikiera, palanta, w chowanego i wymyślaliśmy inne zabawy. Wędrowaliśmy po okolicznych lasach i zbieraliśmy grzyby, łowiliśmy ryby i pływaliśmy. Był to cudowny, beztroski czas. A wojna? Dorośli wiedzieli i my pewnie też, że trwała – ale hen daleko.

Tatę mało znałem, bo został zmobilizowany, a ja miałem tylko trzy latka. Teraz były tylko mama, ja i siostry, które też powoli znikały z mego życia. Sąsiad, Piotr Kuczyński, pomocnik kowala, zakochał się w Hildzie. Dziewczyna zaszła w ciążę i urodził się Piotruś (obecnie jest właścicielem 3 piekarni w Australii).
Miejscowy donosiciel, szpicel Gruda (sąsiad) doniósł, że Polak zadał się z Niemką (za związki tego typu groziła kara śmierci). Przyszła żandarmeria polowa i wszystkich wokół pytano, gdzie są Piotr, Hilda i ich synek. Nikt nic nie wiedział (mama wiedziała). Ślad po nich zaginął. Spotkanie z żandarmami było pierwszym sygnałem, że zbliża się zło. Wiele lat później okazało się, że Piotr z Hilde i synkiem mieszkają w Australii. Do dzisiaj nie mam pojęcia, jak tam się dostali. Wkrótce po tym zdarzeniu zaginęły siostry Gerda i Elli. Po latach dowiedziałem się, że Elli dostała się do rosyjskiej niewoli i w 50 latach znalazła się w Niemczech, dokąd jeszcze podczas wojny trafiła Gerda.

c.d.n.

Maria Raksimowicz-Skibińska
Opr. Elżbieta Wąsik
Towarzystwo Miłośników Kętrzyna



2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5