Ostatnie metry biegłam sercem, nie nogami [ROZMOWA]

2018-08-11 10:16:03(ost. akt: 2018-08-11 10:20:05)

Autor zdjęcia: archiwum organizatorów/FB

— Gdy łańcuch spadł po raz trzeci, łzy popłynęły mi po policzkach — mówi Anna Bienasz-Lechowicz, która 5 sierpnia w Gdyni sięgnęła "tylko" po brąz w kolejnej imprezie spod szyldu słynnego Ironmana. Z "Żelazną Damą" z Kętrzyna rozmawiamy m.in. o problemach, które dopadły ją na trasie, o zbliżających się mistrzostwach w RPA i na Hawajach, a także o... filmie dokumentalnym, który właśnie powstaje na bazie jej niesamowitej historii.
— Gratuluję kolejnego solidnego startu. Emocje już opadły?
— Tak. Zresztą i te dobre, i te złe.

— Dużo było tych złych?

— Trochę, ale i bez przesady. Do złota zabrakło 4 minut, do srebra jeszcze mniej. A w zasadzie wszystko rozbiło się o sprzęt. Bo wiem, że ze swej strony dałam z siebie wszystko. Choć jestem m.in. świeżo po kontuzji stopy, która wykluczyła mnie z biegania na 3 tygodnie. Dodatkowo w środę, kilka dni przed startem, wróciłam z Sierra Nevady, gdzie - w górach wysokich - miałam obóz przygotowawczy. Wiedziałam, że start "chwilę po" to ryzyko. W czwartek całodniowa podróż z Wrocławia do Gdańska, później nagrania do filmu dokumentalnego...

— Do niego jeszcze za chwilę wrócimy. Co dokładnie nawaliło w sprzęcie?

— Wbrew pozorom poległam tam, gdzie czuję się najmocniejsza, czyli na rowerze. 3 tygodnie temu zmieniłam w nim korbę. Na obozie przygotowawczym w górach wspomnianej Hiszpanii spadał mi dość często. Gdy przyjechałam do Gdańska, od razu poszłam z tym do serwisu. Okazało się, że nowa korba, którą dostałam, jest niekompatybilna z moimi przerzutkami elektronicznymi. W zasadzie więc powinni ją wymienić. Stwierdzili jednak, że "da radę", bo im podczas testów na wieszaku nie spadał...

— Tobie jednak spadł.
— Niestety tak. Pierwszy raz już po 10 kilometrach. Później znów i znów... Łącznie trzy razy, a byłoby pewnie tego więcej, gdybym nie "ratowała się" dodatkowym zmienianiem przerzutek, co też nie pozwoliło mi na optymalną jazdę. Gdy łańcuch spadł po raz trzeci, łzy popłynęły mi po policzkach. Wiedziałam, że przegrałam. Wiedziałam już wcześniej, że jeśli nie pojadę na tyle mocno na rowerze, by "odjechać" konkurencji przynajmniej 5 minut, to później przy bieganiu będę musiała uzyskać czas 1:27, maksymalnie 1:28. Normalnie jestem w stanie osiągnąć taki wynik, ale - nie będąc w pełni zregenerowana, mając "ciężkie" nogi po obozie - pobiegłam 1:32. Tych 4 minut mi zabrakło, bym mogła dogonić złoto.

— Co ciekawe, wyraźnie poprawiłaś swoją wcześniejszą piętę achillesową, czyli pływanie.
— No właśnie, dlatego też pojawiły się te łzy. Miałam świadomość, że cały rok pracowałam na to, by poprawić pływanie o te 1,5 minuty. Początek mojej rywalizacji w Gdyni był więc bardzo obiecujący. Ale w kolarstwie, mojej koronnej dyscyplinie, straciłam przez spadający łańcuch ich aż 6. Bez sensu. Teraz jednak już niedosytu nie czuję. Wiem, że po prostu tym razem zabrakło mi szczęścia. Wcześniej słyszałam to z ust wielu dobrych triathlonistów. Obecnie już doskonale rozumiem o czym mówili. Bo można być przygotowanym fenomenalnie, mieć wszystkie atuty, a jeśli zabraknie odrobiny tego szczęścia, to wszystko potrafi się rozlecieć.

— Walczyłaś nie tylko z rywalkami, ale i z pokaźnymi upałami. Dały się we znaki?
— Nie aż tak bardzo. W końcu wszyscy mieli te same warunki, nie ma co narzekać. Zaskoczył mnie jednak stosunkowo dość średni poziom przygotowania ze strony organizatorów (a przynajmniej w porównaniu m.in. do ostatniej imprezy w Szkocji, w której brałam udział). Zwłaszcza w kwestii punktów żywieniowych, których np. na trasie biegowej było ledwie 3. Mówią, że w zeszłym roku było tyle samo, ale wydaje mi się, że było ich więcej. W dodatku tylko na jednym były żele energetyczne. Tak samo z napojami energetycznymi. W Gdyni wystartowała także moja przyjaciółka, której celem było po prostu dotarcie do mety, więc trzymała się z tyłu. Dla tych, którym było daleko do czołówki, ponoć na trasie kolarskiej momentami brakowało nawet... wody. Nie upały, a te niedociągnięcia dały się we znaki. Ale to tylko moje prywatne zdanie, może się mylę. Każdy, zwłaszcza z perspektywy ścigania się i całej trasy, mógł inaczej widzieć sytuację w Gdyni.

— Jak czułaś się po dotarciu na metę? Kiedyś, pamiętam, po jednym ze startów potrzebowałaś kroplówki.
— Tym razem obeszło się bez niej. Musiałam jednak posiedzieć nieco w punkcie medycznym. Ochłodzić się. Ostatnie metry były dla mnie bardzo ciężkie. Biegłam praktycznie sercem, a nie nogami. Mam jednak w sobie coś takiego, że muszę oddać z siebie wszystko. A potem... Potem znów się rozryczałam.

— Znów łańcuch?
— Nie, tym razem gorycz porażki. Do tej pory z każdej imprezy spod szyldu Ironmana wracałam ze złotem. Muszę jednak przyznać, że była to bardzo ciekawa lekcja. Na swój sposób bardzo się z niej cieszę. Mąż stwierdził, że lepiej było ją odbyć teraz, niż później na bardziej prestiżowej imprezie. Dla rodziny i tak będę najlepsza, cokolwiek by się działo. Cieszę się i szczerze im za to dziękuję.

— Nie oni jedni w ciebie wierzą. Gdy biegłaś, zewsząd słychać było jak krzyczą twoje imię.
— Takiego spontanicznego, szczerego dopingu życzę każdemu. Daje naprawdę solidnego kopa do działania. Pamiętam, że - przez jakieś 400 m - biegłam niemal równo z jednym z zawodników. Ze śmiechem stwierdził: "dziewczyny to chociaż po imieniu wołają". Pobiegliśmy jeszcze chwilę, tam znów kolejna grupka zaczęła wołać: "Anka, ognia"!. Znów się zaśmiał i zapytał: "Boże, ty masz tu tylu znajomych"? Nie było czasu, by to tłumaczyć, więc tylko się uśmiechnęłam i przytaknęłam.

— Słychać było nie tylko "Annę". Pojawiało się też inne imię. Helga.
— (śmiech) Tak, tę ksywę wymyślił mi mój przyjaciel. Choć on zwykł mówić raczej "Helgunia". Niektórzy to podchwycili. Bo choć pochodzę z Mazur, z Kętrzyna, to jednak na co dzień mieszkam w Niemczech.

— Ostatecznie zdobyłaś brąz w kat. W30. Kojarzysz postać Dariusza Michalczewskiego?
— Tak, nasz były mistrz świata w boksie zawodowym, który... A. Już wiem o co chodzi.

— Nie inaczej. Zarzucają mu często, że walczył pod banderą Niemiec. Ty po brązowy medal też zostałaś wyczytana jako niemiecka zawodniczka. W komentarzach pojawiło się przez to nieco krytyki. Zabolało?
— Nie, nie ruszają mnie takie rzeczy. Poza tym to nie ja zawiniłam, a system komputerowy. Rejestrując się musisz podać swój adres zamieszkania i narodowość. Tak też zrobiłam. Odbierając numer startowy odebrałam go zresztą wraz z flagą Polski. System zakwalifikował mnie jednak po adresie, a nie po narodowości. Tak samo było z inną Polką mieszkającą w Anglii. Zrobili z niej Brytyjkę. Sama byłam zaskoczona całą sytuacją. Polski paszport, polskie obywatelstwo, za granicami zawsze walczę pod biało-czerwoną flagą... Nie inaczej będzie niedługo w RPA, nie inaczej będzie i chwilę później na mistrzostwach świata Ironman na Hawajach.

— Nim jednak trafisz na Hawaje, czeka cię namiastka Hollywood. Jak idą prace nad filmem dokumentalnym, w którym grasz główną rolę?
— To Hollywood też nie miało zbyt korzystnego wpływu na start w Gdyni. Zamiast tradycyjnie odebrać pakiet startowy, wstawić rower do strefy zmian, a następnie jeść, leżeć i zbierać siły... Przez piątek i sobotę lataliśmy z ekipą telewizyjną.

— Nie można było kiedy indziej?
— I tak, i nie. Nagrania musiały być związane z którymś ze startów. Wybraliśmy 1/2 Ironmana w Gdyni, bo nie wybaczyłabym sobie, gdyby jakaś kłopotliwa sytuacja związana z filmem przydarzyła mi się w najważniejszej imprezie sezonu, a właściwie i w mojej dotychczasowej karierze, czyli na Hawajach. Tam będę potrzebowała maksimum koncentracji.

— Nie wierzę, że ci tam odpuszczą.
— Ekipa obiecała, że będzie trzymać się możliwie najbardziej z boku od całych wydarzeń. Wierzę, że mówili szczerze.

— Ryzyko jednak jest zawsze.
— Tak, rozmawiałam o tym długo m.in. z moją dietetyczką. Powiedziałam jej wprost, że się boję, iż przez to całe zamieszanie któryś start mi nie wypali. Nie daj Boże mistrzostwa. Z drugiej strony triathlon to bardzo drogi sport. A ten film nie tylko da widzom namiastkę tego, ile zawodnik musi poświęcić czasu, sił i życia, by walczyć o wynik. Trzeba zrezygnować z naprawdę wielu rzeczy. A już kompletnie zapomnieć o jakichś imprezach ze znajomymi czy błahym, krótkim wyjściu do baru. Zamiast urlopu mamy kolejne ciężkie obozy treningowe.

— Film obejrzą nie tylko szarzy widzowie, ale i potencjalni sponsorzy.

— Otóż to. A triathlon to bardzo drogi sport. Wiem, że to dla mnie (zresztą nie tylko dla mnie, bo i dla innych triathlonistów) ogromna szansa. Dzięki temu, jeśli szczęście dopisze, będę mogła przygotowywać się do startów jeszcze bardziej profesjonalnie.

— Kiedy będzie można go obejrzeć?
— Myślę, że jakoś w styczniu albo w lutym. Na Canal+ i Discovery.

— Rozmawiałem z wieloma zawodnikami z regionu Mazur. Dla wielu jesteś potężnym źródłem motywacji. Czujesz już, że w pewien sposób dźwigasz na swych barkach warmińsko-mazurski triathlon?
— Nie, absolutnie. Nie jestem jeszcze na poziomie, by móc mówić takie rzeczy. Jeśli kogoś jednak motywuje to, że taka mała kobietka, matka trójki dzieci, osiąga coś w triathlonie, to bardzo się cieszę. Powiem więcej. I dla mnie jest to potężne źródło motywacji. Pozytywną energią trzeba zarażać się wzajemnie. Wynikają z tego same dobre rzeczy.

— Jak będzie wyglądał twój plan zajęć i startów na najbliższe miesiące?
— Parę dni, może do czwartku (9 sierpnia, przyp. K.K.), będę odpoczywała po Gdyni. Później zaczynam 3-tygodniowy cykl treningów z narastającą intensywnością. 27 sierpnia wylatuję do RPA, gdzie wystartuję 1 września. Następnie wracam, znów odpoczywam parę dni i rozpoczynam przygotowania pod mistrzostwa świata, główną imprezę z cyklu Ironman. No i 30 września na Hawaje.

— Z jakimi nadziejami tam polecisz? Lepszy łańcuch, złoto?
— (śmiech) Z takimi, że nie zawiedzie mnie sprzęt i nie opuści mnie szczęście. Bez tego można mieć wszystko, ale i tak nie ma co marzyć o wygranej. Mam nadzieję, że uda się zrobić tak, by wszystko idealnie zagrało tego jednego dnia.

— Znów opuszczasz Polskę. Był czas, by choć chwilę nacieszyć się "starymi" widokami?
— Niestety nie. Pobyt w Polsce był szaloną gonitwą z czasem. Z trudem znajdowałam choćby 2 godziny, by pójść do dzieci, posiedzieć z nimi i się wspólnie pobawić czy porozmawiać. Bardzo pomogli mi w tym względzie, zresztą jak i w wielu innych, moi teściowie. Jestem bardzo wdzięczna całej mojej rodzinie. Bez ich wsparcia nie miałabym czego szukać w triathlonie.

Rozmawiał Kamil Kierzkowski


Obrazek w tresci

Waldemar Lechowicz, jeden z najwierniejszych kibiców, wraz z synową, czyli Żelazną Damą z Kętrzyna

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5