Matka Polka o wytrzymałości Robocopa

2017-09-02 14:20:24(ost. akt: 2017-09-02 17:00:00)
— Podczas treningów rowerowych w domu często ześlizguję się ze zmęczenia na podłogę, a mąż po prostu wnosi mnie na górę, bo trudno mi stać o własnych siłach — mówi zawodniczka będąca jednocześnie matką trójki dzieci.

— Podczas treningów rowerowych w domu często ześlizguję się ze zmęczenia na podłogę, a mąż po prostu wnosi mnie na górę, bo trudno mi stać o własnych siłach — mówi zawodniczka będąca jednocześnie matką trójki dzieci.

Autor zdjęcia: Piotr Naskrent/maratomania.pl

Czy można pogodzić obowiązki matki trojki dzieci, żony i lekarza weterynarii z karierą triathlonistki? Okazuje się, że jeśli tylko mocno się czegoś pragnie, to nie ma rzeczy niemożliwych. Doskonałym tego przykładem jest Anna Lechowicz z Kętrzyna, która niedawno zwyciężyła w Gdyni w słynnym Ironmanie, kwalifikując się tym samym do finałów w... Republice Południowej Afryki.
— Złapałem Cię kilka sekund po treningu. Zadyszki jednak nie ma.
— Tak, obecnie nieco regeneruję siły, więc przebiegłam tylko 20 km.

— Dla niektórych byłoby to raczej "aż". Na stałe mieszkasz w Niemczech. Zapuściłaś już korzenie?
— W pewnym stopniu na pewno. Mieszkamy tu z mężem od czerwca 2013 roku. W zasadzie to właśnie on mnie tu ściągnął, bo rozpoczął w Niemczech pracę chwilę po zakończeniu studiów. Oboje jesteśmy lekarzami weterynarii. Poznaliśmy się na jednym z kongresów i coś zaiskrzyło od pierwszego wejrzenia. Pół roku i stanęliśmy przed wyborem: albo on wraca do Polski, albo ja pakuję torby i lecę do Niemiec. Wyszło jak wyszło, lecz nie żałuję.

— Nie tęsknisz za Mazurami?
— Oczywiście, że tęsknię. Najbliższą rodzinę, czyli męża i dzieci, mam wprawdzie tutaj, ale pozostałych bardzo mi brakuje. Poza tym ten polski, mazurski klimat...

— Tak liczne starty m.in. w polskich triathlonach to może właśnie zasługa tęsknoty?
— Możliwe. Znajomi z okolicy zapisują się na imprezy w Niemczech, ja jednak startuję ciągle w Polsce. Dzięki temu mogę częściej wracać na "stare śmieci". Problemów z tym nie ma, bo - w dobie samolotów - przelot do Gdańska zajmuje mi nieco ponad godzinę. To szybciej niż jazda samochodem z Mazur do Warszawy. Odległość więc nie robi aż tak wielkiej różnicy.

— Od kiedy startujesz w triathlonie?
— Wyszło to dość spontanicznie. W 2015 roku pojechałam na urodziny znajomego. Nasz wspólny kolega, który zaczynał trenować właśnie triathlon, był bardzo tym zafascynowany. Przyznam, że w tamtym czasie nawet nie wiedziałam jeszcze co to Ironman, a i o samym triathlonie miałam znikome pojęcie. W jego opisach wszystko było tak świetne, że zaczęłam myśleć o tym, by samej spróbować. Był tylko jeden problem. Nie potrafiłam pływać...

— Kobieta z Mazur i nie umie pływać? Szczerze? Trochę wstyd.
— Może inaczej. Oczywiście potrafiłam utrzymać się na wodzie i pływać żabką "dyrektorską", czyli "głowa nad wodą i nadzorujemy okolicę". Ze sportowym stylem pływania nie miało to jednak nic wspólnego.

— W jaki sposób szlifowałaś więc tę - dość istotną - część triathlonu?
— Miałam tu nieco ograniczone możliwości, więc początkowo głównie oglądałam filmy instruktażowe w Internecie. Kupiłam też książkę pt.: "Pływanie - droga do mistrzostwa".

— Nieźle się wczytałaś. Zgarnęłaś złoto Ironmana. Przy takiej skuteczności... nie kupuj proszę książek o końcu świata.
— (śmiech) Naturalnie to nie wystarczyło. Chodziłam często na basen, gdzie oglądałam jak pływają inni. Z charakteru jestem jednak dość niecierpliwa, więc podjęłam decyzję, by spróbować sił w triathlonie już w 2015 roku, dokładnie w Mrągowie. Miałam wówczas już trójkę dzieci, dwójka z nich malutka, przygotowywałam się praktycznie biegając z wózkiem. Naturalnie zapisałam się na najkrótszy dystans. Nie było źle, choć podczas pływania myślałam, że wyjdzie z tego kompletna katastrofa. Inni zasuwali, a ja... żabką, bez pianki, mijana przez kolejnych rywali. Jak zobaczyłam do tego boje kierunkowe na jeziorze i po raz pierwszy w życiu znalazłam się sama na otwartym akwenie... Przeżyłam to dość strasznie. Nadrobiłam jednak na rowerze, a później podkręciłam tempo jeszcze bardziej przy bieganiu.

— Mimo wszystko - chyba dość obiecujący początek?
— Niby tak, choć przez moment myślałam, że przygoda skończy się szybciej, niż się zaczęła. Niewiele później musiałam przejść operację, bo znaleziono u mnie guza w kolanie. Rozcinanie torebki stawowej itp. mnie nie ominęło. Wykluczyło mnie to ze startów na dłuższy czas, ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Jedynym treningiem, na który zezwalali lekarze, było pływanie. Kontuzja pozwoliła skupić się na szlifowaniu techniki. Obecnie pływam już dużo, dużo lepiej.

— Ledwie początki trenowania, po drodze kontuzja... Złoto w Gdyni trudno chyba rozpatrywać inaczej niż gigantyczny sukces?
— Niesamowicie cieszę się z tego rezultatu, choć mój trener - Piotr Grzegorzek - pilnuje sumiennie, bym nie spoczęła na laurach, nie zachłysnęła się wygraną i wciąż się rozwijała. Trzyma mnie krótko. W każdym razie byłam pierwszą kobietą wśród amatorów, z blisko 6 minutami zapasu nad resztą. To dużo. Udało mi się też wyprzedzić pokaźną część profesjonalistów, którzy podchodzą do tego praktycznie jak do zawodu, a za nimi stoją solidne środki od sponsorów.

— Co czułaś, gdy mijałaś linię mety?
— Szczerze? Niewiele pamiętam.

— Tzn?
— Zapomniałam pić, a to bardzo duży błąd. Jadąc rowerem powinnam wypić ok. 3 litrów, a ja - w tych emocjach - wypiłam ledwie jeden 0,8-litrowy bidon. Zemściło się to na bieganiu. Półmaraton ukończyłam z czasem ok. 1:28, a powinnam dużo lepiej. Ostatniego kilometra nie pamiętam. Tata ponoć płakał, bo bał się, że nie dobiegnę. Mój mąż, gdy mnie zobaczył, był wręcz przekonany, że nie dobiegnę. W tym całym amoku... zatrzymałam się kilka metrów przed metą. Wydawało mi się, że to już koniec. Jak przez mgłę pamiętam głos spikera, który krzyczał z głośników: "jeszcze dalej, jeszcze trochę!". No to pobiegłam te kilka kroków.

— Trafiłaś pod kroplówkę. Konieczność czy dmuchanie na zimne?
— Kwestia medycznego doświadczenia. Wiedziałam, że pomoże. Na mecie prosiłam więc: "znajdźcie mojego męża, potrzebuję dożylnie glukozy". I faktycznie. Po chwili byłam już zregenerowana i mogłam w pełni cieszyć się wynikiem. Oczywiście wiem, że można ukończyć triathlon lepiej. I w przyszłości będzie dużo lepiej.

— Nie obraź się, ale... drobna z ciebie kobietka. Rosłych "byczków" natomiast mijałaś jednego po drugim. Jakim cudem?
— Sama zadawałam sobie to pytanie. Ledwie 162 cm wzrostu. Średnia, którą uzyskiwałam na rowerze była porównywalna, a czasem lepsza od wyników mężczyzn z czołówki. Tata kiedyś trenował kolarstwo. I to z efektami. Może coś w genach? Najważniejszy jest chyba jednak charakter. Jak się zawezmę, to potrafię walczyć do końca. A przy dłuższych dystansach biegnie głowa. Bo boli wszystkich. Wygrywa natomiast ten, kto najlepiej znosi ból.

— Co cieszy bardziej: medal z nagrodą czy zakwalifikowanie się do mistrzostw w RPA?
— Zdecydowanie RPA.

— Drugi koniec świata. Wybierasz się w ogóle?
— Pewnie, że pojadę. I pudła bez walki nie oddam. Start odbędzie się w przyszłym roku we wrześniu. Już teraz jednak mam typowo bojowe nastawienie. To nie będzie wycieczka, by zrobić fotkę w Afryce i wrócić.

— W RPA pojawi się cała czołówka. Uda ci się znaleźć wystarczająco czasu, by - przy trójce dzieci i pracy - należycie się przygotować? Prywatny triathlon masz codziennie w domu.
— Całe szczęście najstarsze z dzieci, Ula, ma już 14 lat i bardzo mi we wszystkim pomaga. A jest w czym, bo Mia jest z listopada 2013 roku, a Jasiek z lutego 2015. Mam też potężne wsparcie w mężu, choć... czasem nazywa mnie Robocopem i twierdzi, że jestem nienormalna. Wszystko to jednak kwestia dobrej organizacji. Wstaję o 5, o 6 już pływam, o 8 jestem w domu. Potem praca, inne obowiązki, wieczorem siłownia...

— Wyliczasz i wyliczasz... I chyba muszę zgodzić się z twoim mężem.
— (śmiech) Ale jeśli się naprawdę czegoś chce, to wszystko można pogodzić. Czasem tylko, zwłaszcza gdy zbliżają się zawody, potrafię być nie do zniesienia. Nosi mnie, aż mąż sam mnie wygania, bym szła na trening. Wtedy kładę kilka ręczników pod rower (ze specjalnym trenażerem, umożliwiającym jazdę w domu) i daję z siebie wszystko. Na koniec ręczniki są kompletnie mokre. Często ześlizguję się ze zmęczenia na podłogę, a mąż po prostu wnosi mnie na górę, bo trudno mi stać o własnych siłach.

— Dzieci nie narzekają, że nie ma mamy?
— Nie, bo były i będą zawsze moim priorytetem. Zawody zawodami, ale pozostaję "statystyczną" kobietą: gotuję, sprzątam, prasuję, bawię się z dziećmi. Dzieci nie przeszkadzają, a pomagają w treningu. Są zresztą niesamowitym źródłem motywacji. Raz nie miałam siły, zastanawiałam się czy nie odpuścić treningu. I przyszła córeczka: "Mamusiu, przyniosłam ci buty, bo chyba będziesz szła biegać". W takich sytuacjach człowiek sięga po dodatkowe rezerwy sił. Poza tym: trenując bawię się z nimi. Bierzemy np. piłki i jedziemy na stadion. One ganiają w tym czasie po murawie, a ja robię na bieżni interwały, mając je stale na oku.

— Nie przyszła Ci nigdy do głowy myśl: "ta poprzeczka jest zawieszona za wysoko"?
— Chyba nie. Triathlon to nie jest mój zawód, więc podchodzę do tego zdrowo, bez stresu i przesadnego ciśnienia. Chęci oczywiście są ogromne. I jeśli coś się udaje, to super. Jak nie - to też nie ma tragedii, bo poznałam kolejnych świetnych ludzi, zgromadziłam kolejne doświadczenie i świetnie się bawiłam. Wbrew pozorom - podczas triathlonów nawet nieco wypoczywam.

— Wybacz bezpośredniość: kobiety po ciąży dochodzą do formy latami, a czasem nie wracają do niej w ogóle. Ty - niemal z dzieckiem na ręku - ukończyłaś połówkę Ironmana. Masz jakąś receptę dla innych młodych matek?
— Trzeba wziąć poprawkę na to, że od zawsze starałam się dbać o siebie, być jak najwięcej w ruchu. Tężyzna fizyczna przydawała się również w pracy. Gdy przyjeżdżałam np. do porodu krowy, rolnicy się dziwili: "Taka mała do porodu? Tu trzeba chłopa!". Wydaje mi się, że wiele kobiet traktuje ciążę jak chorobę. Albo myśli, że "teraz wszystko mi wolno, po ciąży nadrobię". A to nie jest tak. Pozostawałam bardzo aktywna. Mając termin porodu ustalony na luty, w grudniu bez większego problemu weszłam na Śnieżkę.

— Czyli Jasiek to jeden z najmłodszych górskich zdobywców.
— (śmiech) Dokładnie. Bycie w ciąży nie jest końcem świata, a początkiem. I myślę, że wiem co mówię, bo pierwsze dziecko urodziłam bardzo wcześnie, mając ledwie 18 lat. Teraz mam 32 i ciągle marzę o pokonywaniu kolejnych granic.

— Triathlonowe wyjazdy po świecie sporo kosztują. Nie szukałaś sponsorów?
— Cały czas szukam, choć na tę chwilę niewiele się udało. Nagrody, które otrzymujemy za wysokie miejsca, starczają na pokrycie ledwie niewielkiego ułamka kosztów. A niby widnieję w rankingu najlepiej zarabiających kobiet w triathlonie na 25. miejscu. Opłaty związane ze startem to drobnostka. Gdyby jednak podliczyć sprzęt, diety, przeloty... Można się przerazić. Wierzę w to, że uda się znaleźć wsparcie sponsorskie. W innym razie dotrę za jakiś czas do momentu, w którym będę musiała zrezygnować, bo nie będzie mnie na to zwyczajnie stać. Dzieci są coraz większe, a wraz z nimi rosną ich potrzeby. Już teraz trzeba myśleć m.in. o tym jak i za co wysłać je na dobre studia. Nigdy nie postawiłabym triathlonu wyżej niż przyszłość własnych dzieci.

— Mam problem. Nie wiem czego ci życzyć. Satysfakcjonującą pracę masz, wyniki masz, świetną rodzinę masz, wygląd masz...
— Na pewno siły i motywacji do treningu, a także szczęścia na zawodach. Pod koniec września startuję w kolejnym Ironmanie, tym razem pełnym dystansie: prawie 4 km wpław, później ok. 180 km rowerem i na koniec maraton, czyli ponad 42 km. Wystarczy mała kolka czy jakiekolwiek historie żołądkowe, po których spędza się kilka minut w toalecie, by wypaść z walki o czołówkę. No i oczywiście - by nie nabawić się po drodze kontuzji, bo przy takim natężeniu zajęć to niestety możliwe. Zdrowia nigdy za wiele.

— Tego więc, z całego serducha, życzę Ci z w imieniu swoim oraz całej redakcji. Powodzenia!

Rozmawiał Kamil Kierzkowski

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5