Z ziemi angielskiej do Polski. I to ekspresowo!

2017-05-07 16:01:57(ost. akt: 2017-05-07 16:04:47)
Czy popularny "Polish Express" sięgnie po mistrzowski tytuł?

Czy popularny "Polish Express" sięgnie po mistrzowski tytuł?

Autor zdjęcia: Archiwum zawodnika

- Czuję się świetnie przygotowany do tego pojedynku. Cokolwiek się stanie między linami, kibice nie będą zawiedzeni, bo szykuje się dobra walka - mówi Marcin Marczak z Kętrzyna, który 20 maja podczas gali TFC II "Tropical Fight Night" zawalczy o mistrzowski, interkontynentalny pas federacji WBF w wadze junior średniej. Popularny "Polish Express" zmierzy się z byłym mistrzem Europy - Siergiejem Huliakiewiczem.
– Jak emocje po starciu Joshua-Kliczko?
– Świetny, niesamowity pojedynek. Czyste piękno boksu. Od samego początku panowie grali w pięściarskie szachy. Każdy z mistrzów przygotował się bardzo solidnie, by przed 90-tysięczną publicznością na stadionie Wembley dać legendarne widowisko. Dodatkowo kilka zrywów, nokdauny po obu stronach... Obstawiałem wcześniej zwycięstwo Kliczki, ale to co zrobił Joshua... Po prostu potwór. Dzięki wygranej nad Ukraińcem teraz to on jest numerem jeden w wadze ciężkiej.

– Przejdźmy do twojej kariery. Z reguły Polacy pierwsze walki toczą nad Wisłą, później ruszają za granicę. Ty jednak od razu zacząłeś na Wyspach Brytyjskich. Dlaczego?
– Do Anglii poleciałem chwilę po studiach. Miały to być moje wakacje. Po kilku dniach stwierdziłem jednak, że w Polsce zdążę jeszcze pożyć, więc spróbuję szczęścia za granicą. Trafiłem do Londynu. Gdy tylko się nieco zadomowiłem, postanowiłem w wolnym czasie realizować swoje wcześniejsze hobby, czyli właśnie boks, który przez ładnych parę lat trenowałem amatorsko. Na Wyspach jest to o tyle łatwiejsze, że Brytyjczycy mają nieporównywalnie więcej klubów. W samym Londynie jest ich więcej niż w całej Polsce. Boks, zaraz po piłce nożnej, jest tam sportem narodowym.

– Do jakiego klubu trafiłeś?
– Początkowo nie mogłem znaleźć sobie miejsca. W każdym coś mi nie pasowało. Wreszcie trafiłem jednak na "The Ring", położony w samym centrum, tuż przy London Bridge...

– To nie ten, który miał szczególnego pecha podczas wojny?
– Dokładnie ten sam. Podczas II wojny światowej, tuż obok sali treningowej spadła jedna z rakiet V2. Klub z blisko 100-letnią historią praktycznie się rozsypał. A właściwie sam obiekt, bo ludzie przetrwali, a zajęcia przenieśli na jakiś czas do... starego kościoła. Ciekawa historia, a jeszcze bardziej ciekawi i niesamowici ludzie. Wkręciłem się w środowisko tego klubu na tyle, że powrotu już nie było. Niewiele później zostałem tam zatrudniony jako trener.

– Boks amatorski to jedno. Wciąż jednak nie wiem jak zostałeś zawodowcem.
– Gdy połączyłem pracę z hobby, zacząłem się naprawdę szybko rozwijać jako pięściarz. I właśnie na sali zauważył mnie jeden z menadżerów. Zaproponował stoczenie pierwszej, eksperymentalnej walki zawodowej. Trochę się zastanawiałem, ale z drugiej strony... miałem już 28 lat, więc - jak na boks profesjonalny - było i tak dość późno. Nie chciałem więc nic na siłę wymyślać, musiałem działać. Otuchy dodawało mi to, że nie czułem jakiejś przepaści między tymi, którzy pojedynkowali się zawodowo w okolicy. Wiedziałem, że dam radę. I moje marzenie się spełniło. Pierwsza wygrana, druga, trzecia...

– Dostałeś przydomek "Express". Podejrzewam, że nie od zamiłowania do kawy.
– (śmiech) Nie, choć w zasadzie lubię kawę. W Anglii poznałem bardzo dużo fajnych, mądrych ludzi związanych z boksem. Właściciel klubu, u którego pracowałem, zaczął się podśmiechiwać ze znajomymi, że jeśli mam jakąś robotę do wykonania, to idzie mi to błyskawicznie w porównaniu do innych. Ktoś rzucił kiedyś "Polish Express". I jakoś przylgnęło. Gdy rozpocząłem karierę zawodową, to wraz z menadżerem postanowiliśmy wykorzystać to marketingowo. W Londynie funkcjonuje zresztą polski bezpłatny tygodnik, którego nazwa to właśnie Polish Express. Nawiązaliśmy kontakt, przez co wspierali mnie medialnie, a to przełożyło się z kolei na liczbę sprzedawanych biletów

– W 2 lata stoczyłeś 7 walk. W 2013 roku jednak nastąpiła przerwa, po której na ring wróciłeś dopiero 3 lata później.
– W 2013 roku zadecydowałem o powrocie do Polski. Nie wróciłem w rodzinne, mazurskie strony. Skupiłem się na Trójmieście, w którym chciałem szybko załapać się do jakiegoś dobrego klubu i kontynuować karierę zawodową. Okazało się jednak, że nigdzie nie było na tyle solidnego miejsca, w którym stałby choćby najzwyczajniejszy ring. Wpadła mi do głowy wówczas myśl, że jeśli nie ma takiego klubu... to sam go stworzę. Miałem już doświadczenie w boksie, znałem temat od strony trenerskiej i menadżerskiej, bo współorganizowałem wiele gal w Anglii. Przez te 3 lata rozwinęliśmy więc ideę Ring3City, swego rodzaju zastępcy słynnego "Stoczniowca", niegdyś jednego z najbardziej znanych klubów bokserskich. Mamy blisko 300 metrów kwadratowych, pełne oprzyrządowanie. No i prawdziwych trenerów znających się na boksie, a nie takich, którzy uprawnienia robili przez Internet.

– Miałeś już dobry klub, niczego Ci nie brakowało. Po co wracać do kariery zawodowej? Reklama biznesu?
– Gdyby ktoś patrzył z boku, to mógłby odnieść takie wrażenie. Jednak mimo tej trzydziestki na karku wciąż czułem głód boksu. Wciąż zresztą nie czuję się spełniony jako pięściarz. Decyzja o wznowieniu kariery wyszła więc naturalnie.

– Mimo powrotu do Polski, wciąż twoimi przeciwnikami są wyłącznie obcokrajowcy. Celowy zabieg czy przypadek?
– Na początku kariery, bo wciąż dopiero startuję, tak właśnie wygląda ten biznes. Boks zawodowy pochłania mnóstwo pieniędzy. Gdy nie ma się potężnego zaplecza sponsorskiego czy promotorów, którzy wszystkiego dopilnują, przeciwników wyznacza kasa. Masz określoną kwotę, szukasz możliwie najlepszego przeciwnika. Składasz propozycję i jeśli tylko danemu zawodnikowi odpowiadają warunki, to podpisujesz kontrakt na walkę. Jeśli żąda 2 czy 3 razy więcej... no to niestety - szuka się kogoś innego, kto zawalczy w odpowiedniej cenie. W Anglii patrzy się na to nieco inaczej. Na galę przychodzą prawdziwe tłumy, a bilety - na których głownie zarabiasz - rozchodzą się błyskawicznie. W kategorii wagowej, w której boksuję, na Wyspach jest oficjalnie ok. 150 zawodników. W Polsce trudno byłoby tyle zebrać ze wszystkich limitów wagowych...

– Walczysz głównie w wadze junior półśredniej (do 69,853 kg - przyp. red.). Jak widzisz się na tle wyprzedzających Cię w rankingach Macieja Sulęckiego czy Patryka Szymańskiego?
– Obecnie jeszcze nie są w moim zasięgu. Wymieniłeś w końcu zawodników nie tylko z pierwszej ligi w Polsce, ale i prezentujących naprawdę wysoki, światowy poziom. Bogate doświadczenie z boksu olimpijskiego, zjedli własne zęby na tym sporcie. Mają zresztą za plecami też czołowych promotorów...

– Ty natomiast działasz nieco na uboczu polskiego boksu. Nie próbowałeś dogadać się z którąś z głównych stajni promotorskich na rynku? KnockOut Promotions, Global Boxing, może p. Gmitruk czy p. Grabowski?
– Liczę siły na zamiary. Jestem w końcu nie tylko zawodnikiem, ale i pracuję jako trener oraz przedsiębiorca. Nie miałbym tyle czasu, by wyjeżdżać do Warszawy czy dalej na obozy przygotowawcze itd. Na polskim rynku, nie licząc największych medialnie nazwisk, są poza tym dość niskie stawki. Najprawdopodobniej straciłbym o wiele więcej, niż mógłbym - przy dużym szczęściu - zyskać. Z pomocą przyszedł mi jednak Krystian Cieśnik z Thunder Promotions. Organizowane przez niego gale stoją na coraz wyższym poziomie. Myślę, że fajnie się dogadujemy. Nie jestem jego zawodnikiem, ale współpracujemy na dość luźnym, koleżeńskim poziomie, co opłaca się każdej ze stron.

– Pomógł w zorganizowaniu walki o zbliżający się mistrzowski, interkontynentalny pas federacji WBF?
– Tak, choć i ja sam osobiście nachodziłem się sporo wokół tego tematu.

– Zmierzysz się o ten tytuł z byłym mistrzem Europy - Siergiejem Huliakiewiczem. Co o nim wiesz?
– Niesamowicie doświadczony zawodnik, ponad 50 walk na ringu zawodowym, choć jesteśmy praktycznie rówieśnikami. Zdobył interkontynentalny pas WBA (najstarsza federacja boksu zawodowego na świecie - przyp. red). Był też pretendentem do wielu innych prestiżowych tytułów. Facet potrafi dostosować się do stylu przeciwnika, momentalnie wyłapywać najmniejsze słabości. Mam jednak dobre przeczucia. Czuję się świetnie przygotowany do tego pojedynku. Cokolwiek się stanie między linami, kibice nie będą zawiedzeni, bo szykuje się dobra walka.

– Macie przygotowany pod niego jakiś szczegółowy plan taktyczny?
– Od jakiegoś czasu analizujemy jego walki. Wiemy jak boksuje, wiemy na co musimy się nastawić. Swoje przemyślenia i wnioski mamy. Czy słuszne? Okaże się 20 maja, wszystko zweryfikuje ring.

– Co jeśli wygrasz? Co jeśli przegrasz?
– Przegranej nie biorę pod uwagę. A po wygranej... Jeśli tylko wszystko będzie dobrze ze zdrowiem, to zawieszę poprzeczkę jeszcze wyżej. Propozycje cały czas się pojawiają. Jakiś czas temu dostałem np. ofertę walki z niepokonanym Rosjaninem o pas IBF Baltic. Ciekawsze pieniądze, duża gala. Mieliśmy jednak już w grafiku naszą imprezę, więc nie było jak tego pogodzić. Po najbliższej walce usiądziemy, pomyślimy na spokojnie...

– ...spokój spokojem, ale masz już 35 lat. Wybacz bezpośredniość, ale w tym sporcie to już nie czas na przesadnie powolne ruchy.
– Wiesz... Właśnie mam ten komfort, że nigdzie nie muszę i nie chcę się śpieszyć. Pojedynki zawodowe nie są moim głównym źródłem zarobku. Mam szczęście, bo walczę dlatego, że sprawia mi to wielką frajdę, radość. Różne życiowe problemy pojawiały się w moim życiu, nie raz rzucano mi kłody pod nogi. Mimo to mam rzeszę kibiców i solidną ekipę, z którą współpracuję. Nie jestem najmłodszy jak na ten sport, ale czuję, że mój czas jeszcze nadejdzie. Dopiero teraz zaczynam czuć się profesjonalnym pięściarzem. Będę robił swoje, a jeśli pojawią się na horyzoncie jakieś jeszcze większe wyzwania, oferty, to momentalnie je przechwycę.

Rozmawiał: Kamil Kierzkowski

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5