Od jabłek z ogrodu sąsiada po Koronę Maratonów Polskich

2017-04-17 19:35:38(ost. akt: 2017-04-17 19:40:15)
Dziękuję gorąco wszystkim tym, dzięki którym mogę kontynuować swoją biegową przygodę. W szczególności żonie Barbarze. Ale także i Iwonie oraz Wiktorowi Piotrowskim, Barbarze i Grzegorzowi Ułasiewiczom, Annie i Grzegorzowi Kajat, Monice i Markowi Nestorowi

Dziękuję gorąco wszystkim tym, dzięki którym mogę kontynuować swoją biegową przygodę. W szczególności żonie Barbarze. Ale także i Iwonie oraz Wiktorowi Piotrowskim, Barbarze i Grzegorzowi Ułasiewiczom, Annie i Grzegorzowi Kajat, Monice i Markowi Nestorowi

Autor zdjęcia: Archiwum Runners Team Kętrzyn

– Być po sześćdziesiątce to ani grzech, ani starość. Jak widzę rówieśników, którzy ledwo o laskach chodzą, to mnie to przeraża. Trzeba przeć do przodu, choćby malutkimi kroczkami. Trzeba brać z życia ile tylko wlezie – mówi Jerzy Sławecki z Runners Team Kętrzyn, który nie tylko sięgnął niedawno po prestiżową Koronę Maratonów Polskich, ale i jest doskonałym dowodem na to, że wiek to jedynie cyfry, a na sport nigdy nie jest za późno.
– Pochodzi pan z malutkiej miejscowości: Langanki. W czasie, gdy był pan dzieckiem, nie było tam wielu samochodów. Bieganie od najmłodszych lat?
– Zdecydowanie. Samochodów nie było praktycznie w ogóle. Oczywiście mieliśmy różne środki transportu, ale jeśli trzeba było się gdzieś przemieścić, to najczęściej robiliśmy to pieszo. I chyba trochę mi tak zostało, bo do dziś nie mam prawa jazdy, nie potrzebuję go i kompletnie nie ciągnie mnie do motoryzacji. Momentami czuję wręcz, że wyrządza nam ona sporo złego. Jako społeczeństwo przestajemy się ruszać. Kiedyś dzieciaki ciężko było zagonić do domu z podwórka, a teraz wydaje mi się, że jest kompletnie odwrotnie: jeszcze trudniej wygonić je sprzed komputerów, by poszły choćby na spacer.

– Skupmy się właśnie na tych wczesnych latach. Jakie jest pana pierwsze biegowe wspomnienie?
– Trudno to określić, bo wszędzie było mnie pełno. Byłem ciekaw świata, choć czasem zdarzało się jako dziecko wkładać nos tam, gdzie nie trzeba. Coś nabroić, jak to młodzik...

– Zapytam wprost: podkradaliście z kumplami jabłka z drzew sąsiadów?
– O! Pewnie! (śmiech) To były świetne wypady. W takim wieku nie chodziło zresztą nawet o same jabłka czy inne owoce: to była przygoda, adrenalina... pełna konspiracja, choć dziecięca.

– Pytanie kluczowe: dogonili kiedyś przy "wpadce"?
– Nie, ani razu mnie nikt nie złapał. Z jednej strony nie biegałem wolno, choć pewnie dla dorosłego nie stanowiłoby większego problemu, by nas dorwać. W takiej wioseczce sposób był jednak dużo prostszy, bo każdy znał każdego. Sąsiad nie bawił się więc z nami w wyścigi, tylko szedł bezpośrednio do rodziców. A przed nimi i pasem nie było ucieczki nawet dla najszybszych (śmiech). Po takiej "rozmowie" oczywiście nie rezygnowaliśmy z owoców, ale byliśmy już wówczas dużo, dużo ostrożniejsi.

– W czasach szkolnych należał pan do grona biegaczy?
– Trochę biegałem w szkole podstawowej na zawodach, ale nie byłem ani najlepszy, ani też jakoś nie miałem wielkiej chęci, by takim być. Dopiero później, gdy w wieku 19 lat wstąpiłem do wojska, okazało się, że wychodzi mi to dość przyzwoicie. Pamiętam, że bieg na 3 kilometry z obciążeniem ukończyłem w 13 minut i 44 sekundy. Był to wtedy naprawdę przyzwoity czas. Jakoś to wszystko wówczas kiełkowało, ale ostatecznie nie zdecydowałem się tego rozwinąć bardziej profesjonalnie.

– Kiedy więc zaczął pan biegać bardziej profesjonalnie? Pokonać 1-2 kilometry to jedno, ale parę maratonów z rzędu to już zupełnie inna bajka.
– Decyzję podjąłem niewiele przed przejściem na emeryturę. Podczas ostatniego urlopu pracowniczego usłyszałem w radiu materiał o emerytowanych Norwegach i Szwedach. Mówili, że tworzą oni szczegółowe plany na przyszłość jeszcze przed zakończeniem pracy. Decydują czy wezmą się z malowanie, wycieczki, pisanie... Przykładów było mnóstwo. Gdy przechodzą na emeryturę - od razu wdrażają się w nowy rytm, żeby się nie "zasiedzieć". I pomyślałem wówczas, że i ja muszę tak zrobić. Siedziałem akurat w kuchni, patrzę: biegacz śmiga za oknem. Zastanowiło mnie: czy jeszcze mógłbym wrócić do tej dyscypliny? Kilka dni później spacerowałem z żoną nad jeziorem. I to samo: jeden przebiegł, drugi, trzeci... Zaczęło mnie nosić, więc podjąłem decyzję, że następnego dnia próbuję i ja. I tak mija już 4 rok.

– Czyli zaczął pan biegową karierę w wieku 60 lat. Nie było obaw przed pierwszymi dłuższymi dystansami?
– Podchodziłem do tego dość spokojnie, podpytywałem o szczegóły znajomych, którzy z profesjonalnym bieganiem mają do czynienia od lat i dysponują dużo szerszą wiedzą. Zanim się obejrzałem, wziąłem udział w dziesiątkach imprez o krótszych dystansach, ukończyłem 11 półmaratonów, dwa 21-kilometrowe biegi z przeszkodami, 5 maratonów...

– Co jest najtrudniejszego w pokonywaniu dłuższych tras?
– Najtrudniej poradzić sobie z głową. Trzeba być skoncentrowanym, wsłuchiwać się w swój organizm. Nogi, zanim nie brak im pary, rwą się do przodu. Jeśli się ich posłucha, to później kończy się to bardzo kiepsko. Dobre rozłożenie sił to podstawa. Nie można się wystrzelać z sił na pierwszych kilometrach. Na początku w ten sposób biegniesz jako pierwszy, ale parę minut później pozostaje ci już tylko usiąść sobie obok i patrzeć jak ze spokojem biegną ci, którzy myślą nad tym co robią.

– Jedną z przeszkód jest często i brak motywacji. Skąd ją czerpać?
– Chyba po prostu trzeba mieć w sobie ikrę, wtedy przychodzi sama i trzeba ją wręcz hamować. Jak tylko skończymy rozmowę, to lecę zresztą zrobić kilka kilometrów. Jak już się zacznie biegać, to zaczyna to wciągać jak narkotyk. Chce się więcej i więcej. Jak nie biegam przez dwa dni, to zaczyna mnie nosić, czuję się jakby ktoś mnie zamknął w klatce.

– Zastanawiałem się czy takim kluczowym motywatorem nie była Korona Maratonów, którą niedawno pan wywalczył. Po osiągnięciu celu nie pojawiła się myśl: "dopiąłem swego, można nieco odpuścić"?
– A gdzie tam! Teraz mam na celowniku kolejną koronę, tym razem półmaratonów. Zostały mi do pokonania jeszcze trzy. Najbliższy 14 maja w Białymstoku. Jak ktoś chce działać, to źródło motywacji zawsze się znajdzie. A jak ktoś nie chce, to zawsze znajdzie się wymówka.

– Jest taki stereotyp, że ludzie nieco starsi wolą niedzielę spędzać na kanapie z pilotem w ręce. Pan jeździ w tym czasie na drugi koniec Polski biegać maratony. Po co?
– Niektórzy mówią, że jeśli nie zapalą papierosa lub nie wypiją kawy rano, to nie czują, że żyją. Ja zacząłem mieć tak z bieganiem. A jeśli człowiek sobie pomyśli jeszcze o tym co dzieje się przed startem, to już w ogóle. Niesamowita, ciepła atmosfera. Pozytywni ludzie, rozmowy, nowe znajomości... Nie musisz nikogo znać. Ktoś staje obok ciebie na starcie i rozmawiacie tak, jak byście byli starymi znajomymi, podbierającymi razem te wspomniane jabłka od sąsiada. Bieganie daje mnóstwo radości, zabawy... i solidnego, pozytywnego kopa do działania.

– Na starcie dominują z reguły dużo młodsi zawodnicy. Z jakimi reakcjami się pan spotyka?
– Nigdy nie spotkałem się z podejściem: "staruszek, można go olać". Wręcz przeciwnie. Każdy służy pomocą. Większość biegaczy biorących udział np. w maratonach wyżej ceni sobie możliwość pomocy innemu na trasie niż kilka minut w jedną czy drugą. Mi się nigdy nie zdarzyło zasłabnąć, ale widziałem, jak niejednego gościa brano pod ramię, zachęcano do dalszej walki, motywowano. Do końca bywa i 10 km, ale zwalniasz, biegniesz tuż obok i mówisz, że koniec tuż-tuż. Wielu przełamuje kryzys, wbiega na metę z nowymi siłami. W maratonach trzeba wykazywać się nie tylko siłą nóg, ale i serduchem.

– No właśnie: serce. Jak podchodzi do tego rodzina? Nie ma tekstów w stylu: "dziaaadziuś, spokojniej, uważaj na serce"?
– (śmiech) Nie, raczej nie. Żona już się chyba przyzwyczaiła do moich pomysłów, uodporniła się i znosi je z pokorą. Powiem nawet więcej: kibicuje mi i pomaga w spełnianiu się jako sportowiec, za co jestem jej niesamowicie wdzięczny. A reszta... Chyba się jeszcze temu przyglądają, troszkę z dystansem, ale i z uśmiechem. Może mieli nadzieję, że szybko odpuszczę? Że "rach-ciach i dziadkowi przejdzie"? Tylko kurczę nie przeszło. Ciągle trwa.

– I do kiedy chciałby pan, by potrwało?
– Ile tylko się da. Ile tylko będzie sił i zdrowia.

– Nie jest trochę tak, że ciągłym bieganiem próbuje pan uciec przed płynącym czasem?
– Może i coś w tym jest. Bieganie daje mi mnóstwo sił, czuję się młodszy i ciałem, i duchem. Kto wie, może ucieknę? Nic nie wiadomo. To trochę tak jak z tym przysłowiowym króliczkiem: chodzi o to, by go gonić, a nie złapać. Z drugiej strony nie ma się jednak co oszukiwać: można z czystym sumieniem powiedzieć, że w zasadzie przy moim roczniku to już "bliżej niż dalej"...

– Proszę nawet tak nie mówić. Wiekowym rekordzistą jest Fauja Singh. Ukończył maraton w wieku 101 lat. Pan przy nim to jeszcze małolat.
– Wysoko zawieszona poprzeczka, ale zobaczymy co da się zrobić (śmiech). Spróbujemy pobić i ten rekord.

– Wspomnianego maratończyka okrzyknięto "Tornadem w Turbanie". Pan dorobił się już jakiejś ksywki wśród znajomych z Runners Team?
– Nie, jeszcze nie. Mówią mi po prostu od nazwiska: "Sławek". I może niech tak zostanie, bo aż się boję co mogliby wymyślić (śmiech).

– Ma pan jakąś poradę, którą chciałby się podzielić ze swoimi rówieśnikami?
– Podstawowa rzecz: wyjść z domu! Za oknem piękna wiosna, ścieżki, lasy, zieleń. Te wszystkie kolory, skowronki, mnóstwo magicznej przyrody. Tylko ludzi mało. Czasem biegając spotykam ledwie dwóch starszych panów. A gdzie reszta? Co z nimi? Z reguły jakakolwiek wycieczka do lasu czy nad jeziorko wygląda następująco. Jadą samochodem, ciężko z niego wyjść, bo strzyka coś w kręgosłupie. Pochodzi taki 2-3 minuty koło drzewa, fajkę wypali, czasem piwko wypije i... szybciutko do domu, bo zaraz coś w telewizji pokazują. A to przecież kompletnie nieważne! W telewizji będzie i jutro, i pojutrze. A wyjść, pogadać z ludźmi, zrobić coś dla swojego zdrowia... Być po sześćdziesiątce to ani grzech, ani starość. Jak widzę rówieśników, którzy ledwo o laskach chodzą, to mnie to przeraża. Trzeba przeć do przodu, choćby malutkimi kroczkami. Trzeba brać z życia ile tylko wlezie.

Rozmawiał: Kamil Kierzkowski

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5